Jest rok 2154. Sparaliżowany były komandos, Jake Sully, w zastępstwie swego zmarłego brata ma wziąć udział w nowatorskim eksperymencie. Trafia on na odległą o lata świetlne planetę Pandorę. Jak się poniewczasie okazuje Pandora zasobna jest w niezwykle cenną substancję (20 milionów dolarów za kilogram). Korporacja czerpiąca zyski z jej wydobycia nie waha się przed niczym, by złoża substancji zdobyć. Cel uświęca środki. Za pomocą nowoczesnej technologii Sully zostaje scalony z ciałem humanoida, stworzonego na podobieństwo jedynej zamieszkującej planetę rozumnej rasy Na’vi. Już na początku przygody na planecie dochodzi do jego kontaktu z przedstawicielką Na’vi. Dowodzący zbrojnym ramieniem korporacji, bezwzględny pułkownik Quaritch (nomen omen przypominający mi swą posturą i wyglądem figurkę G.I. Joe) zaleca Jake’owi wkupienie się w łaski plemienia rozumnych, poznanie ich obyczajów, a zwłaszcza słabych punktów. Jednak, jak to w filmach bywa, w trackie wykonywania zadania zakochuje się w tamtejszej księżniczce i decyduje się zmienić stronę konfliktu.
Fabuła jest bardzo nieskomplikowana, przewidywalna i nieco patetyczna. Jednak Cameron, dzięki setkom milionów dolarów, skutecznie potrafi odwrócić naszą uwagę od kruchej warstwy fabularnej tworząc bardzo szczegółowy i spójny świat. Jak przystało na fantastykę wyższych lotów (wizualnych) scenarzyści nie tylko spreparowali wymyślną planetę wraz z bogactwem flory i fauny, ale również pokusili się o język, którym posługują się Na’vi. Bogactwo detali momentami przygniata. Szególnie w wersji 3D, gdzie bliskość wykreowanego przez filmowców świata jest wręcz namacalna. Złapałem się na tym, że mój umysł reagując na obraz chciał zmusić moją rękę do przeganiania latających „przed oczami” żyjątek. Całość pod względem wizualnym zapiera dech w piersiach. Sceny pojedynków, pościgów czy finałowej sceny batalistycznej ogląda się na bezdechu i ze spoconymi dłońmi. Muszę przyznać, że Cameron udowodnił, że kino 3D to przyszłość. Film wytycza nową drogę i jeżeli, jak zapowiadają, rok 2010 ma być rokiem kina 3D to ja jestem za, a nawet przeciw.
Wydaje mi się, że Cameron, w dobie ciągłej dyskusji o klimat i ekologię chciał nam pokazać jak zdziczały kapitalizm potrafi doprowadzać do zagłady całe gatunki. Konstrukcja filmu bardzo szybko powoduje, że utożsamiamy się z uciskanymi Na’vi, życząc ludziom wszystkiego najgorszego. Warto się nad tym zastanowić i mieć w pamięci dobro naszej planety. Nas Jake Sully nie uratuje, musimy o to zadbać sami.
Kino służy rozrywce. „Avatar” w pełni wywiązuje się z powierzonego mu zadania i bawi, wciąga i zachwyca światem. Jestem pewien, że na małym ekranie film straci bardzo dużo ze swego bogactwa. Warto więc wybrac się do kina, żeby na wielkim ekranie, w specjalnych okularach przenieść się na Pandorę.
Film Jamesa Camerona, który jest nowością, zajął pierwsze miejsce w polskim świątecznym box officie. Obejrzało go w świąteczny weekend 315 143 widzów.
film.wp.pl
Film zarobił na całym świecie ponad 600 milionów dolarów, a James Camerona zapowiada dwa sequele.
opinie: 3 Prześlij komentarz
4 stycznia 2010 11:19
Podpisuję się pod recenzją - z resztą napisaną bardzo jasno i przystępnie, czego musiałbym się kiedyś tego nauczyć.
Historia, jak napisałeś, łatwa i przewidywalna, ma kilka dobrych momentów, w których twórcom udało się przemycić nieco ciekawsze problemy. Ja odczytałem w ten sposób kwestię tytułowego awatara: reprezentacji człowieka w innej rzeczywistości czy zacierania się granic snu i jawy - kino jednak dzieli się na "przed Matriksem" i "po Matriksie"? Pojawia się też możliwość ucieczki do reprezentacji, w pewien sposób zakomunikowana już w trailerze obrazem niepełnosprawnego bohatera i a fresh start in a new world.
No i, z drugiej strony, konflikt ekonomia/wojna/nauka/natura, czy raczej ekonomia-wojna a nauka-natura. I ślicznie przepisana wizja buldożera przedzierającego się przez puszczę jako narzędzia ekologicznej zagłady. Jak wspomniałeś, solidaryzujemy z miejsca z Na'vi. (Ja, osobiście, sprzymierzyłem się też szybko z Sigourney Weaver, ale to już osobiste sympatie.)
No i na koniec, sami kosmici - czy może, sami tubylcy w obliczu kosmitów z planety Ziemia. Szczęśliwe dzieci natury, dobre dzikusy, łudząco przypominający północnoamerykańskich Indian... Nie licząc błękitu, smoczych wierzchowców i warkocza, który sam w sobie jest już mistrzostwem wyobraźni. I walka z kolonizatorem zorientowanym na eksploatację, czyli smutne spojrzenie Ameryki na swoją przeszłość.
Wszystko to jednak przychodzi na myśl dopiero z czasem, bo - jak słusznie zauważyłeś - w czasie seansu zajęci jesteśmy zbieraniem szczęki z podłogi i odganianiem listowia, heh. Film śliczny, a Cameron odważny - tym razem nie odtwarza trudnej historii, tylko wciąga widza w świat latających gór. Dosłownie.
Warto.
4 stycznia 2010 17:19
Gratuluję Wesyrze. Zachęciłeś mnie tą recenzją do zmuszenia się i pójścia do kina.
Jestem pełen obaw bo warstwa fabularna to dla mnie zawsze kluczowa kwestia, ale skoro to ma być przełom to chyba trza mi będzie iść
4 stycznia 2010 20:57
A mnie z kolei skutecznie utwierdziłeś w zamiarze nie pójścia na ten film ;)
Powodów jest kilka.
1. Same efekty specjalne żadnego filmu w moich oczach genialnym nie uczynią;
2. Nie lubię tłoku w kinie (szczególnie nastolatków z colą i popcornem);
3. Nie znoszę jaskrawo poprawnej politycznie propagandy (po "ataku klonów" stwierdziłem nigdy więcej).
4. Nigdy nie zaryzykuję pójścia do kina na film kogoś kto zrobił takie mega gówno jak Titanic :)
sim
Prześlij komentarz